wtorek, 26 czerwca 2012

(not) SHORT post

Akuku? No tak, miało być regularnie, miało być często i gęsto, a wyszło jak zwykle? A nie mówiłam? Słomiany zapał? Jak na początkującą tłumaczkę przystało, wytłumaczę się z tego! Egzaminy końcowe zaabsorbowały moją uwagę, a że ma się te priorytety, przyjemniejsze rzeczy, w tym blogowanie, zeszły na dalszy plan. Ale już jestem po sprawdzianie moich translatorskich umiejętności i pozostało mi tylko błogie oczekiwanie na wyniki, już w najbliższy poniedziałek. Mam nadzieję, że poszło mi dobrze, przeczucia mam pozytywne, ale poobawiać się nigdy nie zaszkodzi (zwłaszcza, że zdawalność na tej podyplomówce jest owiana złą sławą i mroczną tajemnicą, co jest trochę przerażające biorąc pod uwagę srogą kasę jaką się za to buli, a potem jeszcze się człowiek martwi czy zda). Tak czy siak, nie jestem osobą pokroju "robię w gacie i gadam na około, że nie zdam, a potem mam 5". ;) Nieskromnie ufam swoim skillom (za dużo chyba ostatnio gram w Skyrim...) i zwyczajnemu szczęściu (co jest oczywiście tylko wisienką na torcie moich umiejętności, hehe!). Tak czy siak zeszły tydzień spędziłam na siermiężnym kuciu żelaza póki gorące i rozpalone do białości (choć to ostatnie okreslenie świetnie oddałoby stan mojego mózgu po paru dniach ślęczenia nad własnoręcznymi glosariuszami...), jak na prawdziwego - nie kujona, lecz człowieka głodnego wiedzy i na zaś przygotowanej perfekcjonistki - przystało. To zabrzmi jak zdrada, ale zajmowałam się w tym czasie również tworzeniem innego bloga - tłumaczeniowego, czysto użytkowego, nafaszerowanego moimi glosariuszami, stworzonego na potrzeby egzaminu - okazał się nieocenioną pomocą (oczywiście korzystanie z niego było w pełni zgodne z zasadami przeprowadzania testu, żeby nie było, że tu taka kujonka, a jednak ściągi się sypią z rękawa ;)). Tłumaczenia uwierzytelnione wprawiły mnie w pewien rodzaj paniki atakujący w pracy pod presją czasu, ale finalnie (ho ho ho) skończyłam jako druga z grupy i mogłam zająć się oprawą dokumentu typu "pic na wodę fotomontaż", tj. drukowanie, prawidłowe szczepienie stron i zabawa w 'kartoflaną' pieczątkę (bo tłumacz przysięgły to ma tak fajnie, że sobie klepie gdzie popadnie kolorowe znaczki na tym co naskrobał...). W modułach dodatkowych wybrałam tłumaczenie turystyczne w kierunku > język francuski, i tekst medyczny w kierunku > polski. Brzmi strasznie, ale do egzaminu z medycznych, gdzie zakres materiału (i co by nie gadać sporo wiedzy praktycznej z zakresu położnictwa... tak, tak, tłumacz musi być specjalistą zwłaszcza w fachu, w który - że tak powiem -  nie jest do końca wykształcony, a w każdym razie często bywa; czasem wystarczy też bowiem małżonek/partner specjalista w jakiejś dziedzinie - tę subtelną analogię dało się zauważyć wśród "par" tłumacz/fachowiec zaobserwowanych na uczelni;)).
W każdym razie jak poszło okaże się w najbliższy poniedziałek. Podróż do Krakowa była istnym koszmarem. Nie dość, że duszno - co potem okazało się błahym problemem, to kierowca pędził jak drogowy wariat (potwierdzając regułę, że pozory mylą - maniak prędkości w skórze, wydawać by się mogło, statecznego, grzecznego, nie-porywczego starszego pana). Nie było to co prawda z jego winy, ale w pewnym momencie, kilkadziesiąt kilometrów przed Krakowem, sytuacja na drodze (trwająca może ułamki sekund, może sekundy) przerosła mnie, jeśli chodzi o wszelkie wyobrażenia jakie do tej pory miałam na temat takich sytuacji. Zawsze myślałam, że zareaguję, wskoczę pod fotel, skulę się, chwycę, odwrócę twarz, zdążę ostrzec osobę obok. Nic z tych rzeczy, patrzyłam przez okno, gdy czerwona ciężarówka z przeciwnego pasa zjechała na ten, którym jechaliśmy i niemal otarła się o nasz bok, wyraźnie jadąc po skosie. Widziałam czerwone odłamki, potem nastąpiło nagłe hamowanie, zwolniliśmy, kierowca był w szoku, a potem zaczął dalej popylać, kręcąc głową i dając nam znać, że "ledwo uskoczyliśmy". Jak się później okazało ciężarówka trafiła kogoś za nami, wypadek śmiertelny na miejscu. Gdybyśmy jechali wolniej, gdybyśmy w porę nie uskoczyli - włos jeży mi się na głowie na samo wspomnienie! Cała dalszą drogę jechałam przerażona jak nigdy, marzyłam o opuszczeniu busa, o zatrzymaniu się! Prędkość to adrenalina, niesamowite uczucie - może, ja mam na to zbyt dużą wyobraźnię... Wykańcza mnie nerwowo. Nigdy nie imponowała mi szybka jazda, co najwyżej mogłam w reakcji na nią popukać się w głowę. Nie mniej jednak cały dzień upłynął pod znakiem koszmarnej podróży, która wkońcu skończyła się szczęśliwie. Z Krakowa wracałam pociągiem. Statystyki przekonują, błędne wybory uczą. ;)
Wypad do Krakowa zawsze kojarzy mi się z pysznym sushi, na które za każdym razem się wybieram ilekroć odwiedzam tę "mała Anglię" (teraz chyba lepiej by było powiedzieć "małą wieżę Babel", ze względu na najazd kibiców). Tym razem wybrałam się również z mamą (która też przyjechała do Krk w roli kibica, ale mojego, osobistego, ds. wsparcia przedegzeminacyjnego i zwalczania stresu wywołanego samotnym nocowaniem w pustym mieszkaniu w starej kamienicy i to na parterze gdzie są dziwne odgłosy...) i razem udałyśmy się do tajskiej restauracji - osławionej ostatnimi czasy przez rewolucyjną Magdę Gessler - Samui. Krewetki - duże i dobre, przede wszystkim świeże; kalmary w sosie czosnkowym - palce lizać, niebo w gębie; ale mało, ale drogo w stosunku do porcji, i nie aż tak rewelacyjnie i rewolucyjnie jak się na to nastawiłam. To już nie pierwsza restauracja po gesslerowskiej rewolucji, w której miałam okazję zjeść i szczerze - niestety nie powala na kolana. Na pewno nie było to najlepsze seafood jakie jadłam - a jem zawsze i wszędzie kiedy tylko mogę, bo kocham seafood!!!
W kinie pod Baranami miałyśmy okazję zobaczyć "Hotel Marigold" - pozytywnie nastrajający film, w soczystych indyjskich barwach skontrastowanych z tematyką starości, sprytnie kombinujący dowcipne dialogi z naturalną ludzką obawą przed starzeniem się i śmiercią, generalnie: i boki zrywać i łzę uronić. Pocieszające jest też motto filmu - wszystko wkońcu będzie dobrze, a jeśli nie jest, to to po prostu znaczy, że to jeszcze nie jest koniec.
Z drobnych rzeczy z życia codziennego kolejną nowiną jest, iż dobrnęłam do końca książki "Bel-Ami" Maupassant'a. Dla mnie za dużo ckliwości, miłostek, mezaliansów, amorów i niedozwolonych romansów - bardziej interesujące okazują się nienasycone ambicje parweniusza, który tymi sercowymi podbojami po miłosnych trupach pnie się po drabinie społecznej. Ciekawa jestem ekranizacji, która już chyba weszła do kin, a może właśnie zeszła z wielkiego ekranu, pt. "Uwodziciel", zdaje się, że z dobrą obsadą. :) Obecnie kolejną cegłą, którą mam na ukończeniu obok łóżka (czasem przy wannie, gdyż to drugie miejsce, - a może i pierwsze?, - zaraz po łóżku, w którym uwielbiam czytać), jest "Cmentarz w Pradze" Umberto Eco, która na początku absolutnie mnie nie wciągnęła i wręcz zmuszałam się do "przemęczenia" pierwszych kilkudziesięciu stron. Jednakże z czasem, z przekąsem opisane dzieje masońskich, żydowskich, jezuickich i wszelakich innych 'plugawych' spisków, wciągają w wir wydarzeń krążących wokół jednej postaci (choć wciąż nie jestem pewna tajemniczej tożsamości Dalla Piccoli - może jednak on i Simonini to jedna i ta sama osoba?), która to, podobnie jak bohater Maupassanta, traktowana jest przez samego autora/narratora (bo tu też jest problem rozdwojonej jaźni...) z ironią i sarkazmem. 
Uff, dałam upust swojemu pisarskiemu zapędowi. Myśli z głowy, babie lżej. Pisałabym dalej, ale film się toczy w tle, a mój zasób podzielności uwagi powoli się wyczerpuje. Ten post jest mierzony miarą mojego dobrego samopoczucia i satysfakcji po jego napisaniu, a że te dwa wskaźniki poszły w górę (bo dzielę się tym, co kołacze mi się wewnątrz czaszki, nawet jeśli innych nie interesuje to tak bardzo jak mnie samej), to post jest tym lepszy (przynajmniej dla mnie) i coś wart (tyle ile moje przemyślunki).
Poniżej kilka fotek - cyknięte w Nałęczowie. Sielska anielska niedziela, spacer, słońce. Od razu w kolejce tych atrakcji miał być rodzinny obiad w karczmie, ale trzeba było wpierw wracać na sygnale do domu (telefon od sąsiada, coś tam że nasz pies wisi na płocie...), wrócić i zobaczyć tam naszego nie do końca (w sumie to w ogóle) zrównoważonego psa z lekko posiniaczoną łapą, na której zawiesił się na furtce (pewnie chcąc sprawdzić, czy po drugiej stronie jesteśmy - bo nasz pies ma straszny lęk separacyjny i wymyśla głupoty, gdy dokucza mu samotność, nawet przez krótki czas jej trwania...). Po sprawdzeniu, że wszystko z nim w porządku, i pozostawieniu go tym razem w domu, w którym zazwyczaj zostaje (tam wbrew pozorom jest bezpieczniejszy sam ze sobą... poniekąd dlatego, że na wszystkich drzwiach zainstalowaliśmy - z myślą o nim - zamki) udaliśmy się na obiad. No cóż, tak więc wracając do tematu - słoneczna niedziela - czas założyć szorty!












Shorts - Bershka, top - River Island (sh), shoes - Gortz 17, neckace - Accessorize, bracelet, hair accessoire - H&M, bag - Topshop

1 komentarz:

  1. dziękuję pięknie za odwiedziny:) biżuteria i te shorty... <3

    OdpowiedzUsuń