piątek, 6 lipca 2012

4th of July / american dream

Lekki przestój w postach spowodowany był (nie, nie będę narzekać, jedynie się usprawiedliwiam) poniekąd niesprzyjającymi warunkami pogodowymi, które mają znaczący wpływ - przynajmniej na mój - tryb życia. W dzień ukrop nie z tej ziemi - niesłychanie trudno wówczas zmobilizować się do zdjęć. Wieczorem - niemal rytualnie, od ponad tygodnia - burza, pioruny, brak prądu i świece. 

Jeśli chodzi o prywatę, to nie sposób mi pochwalić się (i tym samym chyba zakończyć temat studiów, o których sporo wspominałam w poprzednich wywodach osobistych) iż zdałam egzamin i cała moja grupa ogólnie dała popis w tej dziedzinie. W zeszłym roku zdało nieco ponad 40%, a u nas - prawie 100% (niestety jednej osobie się nie udało). Teraz pozostaje tylko czekać do września i odebrać piękny lśniący dyplom. Ehh, kolejny do kolekcji, a z pracą wciąż niepewnie - mam nadzieję, że po pewnej wakacyjnej dozie odpoczynku (obecna sytuacja kojarzy się wyłącznie z atmosferą fiesty i siesty) poszukiwania konkretnej roboty zakończą się sukcesem (gdyż obecna umowa, którą jestem luźno związana, zakłada współpracę - której chwilowo nie ma, a bardziej przypomina wolontariat - a mi się to już przejadło...).
Jaki jest mój własny American Dream??
I znów, choć lato i wakacje, dopada mnie to przygnębiające uczucie przytłaczającej wolności i możliwości i lęk "przestrzeni" - bo jak to? Już koniec studiów? Co teraz? Czy do czegoś się nadaję? Smutne, że tyle ludzi, podobnie jak ja, zadaje sobie to samo pytanie. A ja czuję, że się nadaję, tylko wciąż nie wiem, do czego najbardziej. Bo choć mam cel i do niego dążę i mogę go drążyć i tym samym się doskonalić, to brak mi przekonania, czy jest to tym, co dyktuje mi moje serce. Zazdroszczę ludziom, którzy od maleńkiego wiedzą konkretnie co chcieliby kiedyś robić i z pełnym przekonaniem starają się to - nie tyle marzenie co cel (a może oba na raz) - spełnić. Strach przed decyzjami i tym co będzie - czy tylko ja tak mam? I znów zazdroszczę - ludziom co żyją chwilą, nie myślą o tym co ma być, tylko tym co teraz, teraźniejszością, bo jakoś będzie przecież. Ech, życzyłabym sobie większej wiary i odwagi. Nie wiem skąd we mnie tyle zwątpienia we własne możliwości i tej obawy niepowodzenia. Czy to letnia depresja? ;) Jak to możliwe, czekam na lato cały rok, ale tak jak nigdy przytłaczają mnie jakieś ponure przemyślenia. Nie, nie chcę jesieni, tym bardziej zimy, nie chcę po prostu tej bezradności, a może mojej nieporadności? Nie wiem, ale wiem, że to przejściowe. Wszystko jakoś będzie. Przecież zawsze jakoś jest. :)

A kończąc te moje gorzkie żale (z biologicznego punktu widzenia będące na pewno skutkiem odwodnienia, powodującego rozdrażnienie i depresję - przyłapałam się, że bardzo rzadko uzupełniam płyny, a jak już to piwkiem czy drinkiem, a to chyba nie jest uzupełnianie...), pragnę przystąpić do meritum tego posta. Otóż niniejszy post miał zrodzić się w minioną środę, 4. lipca, kiedy to przypada święto narodowe USA. Już wcześniej obmyśliłam stylizację i miałam plan jej uwiecznienia na fotkach, ale nie miałam okazji wcielić tego planu w życie, z powodu ww. warunków pogodowych. Aż do dziś - późnym popołudniem, tuż przed nadejściem burzy (a jak!, nie zapomniała o nas, ta - ani trzy kolejne, jakie po niej przyszły...) udało się pstryknąć kilka fotek. Mam nadzieję, że w ten weekend będzie jeszcze okazja do przygotowania kolejnego posta. A i w nadchodzącym tygodniu może się taka nadarzyć, gdyż wyjeżdżam na odpoczynek na Mazury. 

Skąd ten amerykański akcent w ubiorze? Otóż szczerze uwielbiam ten kraj (tak, tak, pomimo wielu wad, na jakie my - w sensie Polacy - lubimy narzekać i nad nimi ubolewać - twierdzę jednak, że krytykować najbardziej lubią ci, którzy nigdy tam nie byli), a i akcent amerykańskiej flagi stał się ostatnio niesłychanie popularny, szczególnie na shortach.

What I am wearing... as a redneck. ;)
Mam na sobie szorty z Topshop, według własnego zamysłu przyozdobione naszytymi fragmentami flagi i ćwiekami. Bluza "Arizona" zakupiona w minionym tygodniu w lumpexie (cena 4zł). Czapka - bodajże jeden z souvenirów z USA, ma kopę lat. Granatowe Vansy w truskawki (Ceasar). Top - River Island, z lumpexu (3zł). Torebka - Nine West. Bransoleta na nogę - H&M.
















9 komentarzy:

  1. ale amerykańsko! ;D podoba mi się Twój strój, szczególnie bluza ;)
    P.S. obserwuję bloga ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Jeju, dzięki Wam piękne, proszę mnie nawiedzać;)

    OdpowiedzUsuń
  3. hmm, no muszę przyznać, że bardzo ciekawie się Ciebie czyta, widać, że masz fajną osobowość :DD

    szorty i torebka świetne !!!

    OdpowiedzUsuń
  4. bluzę masz wspaniałą :)
    Pozdrawiam Julka :)

    OdpowiedzUsuń
  5. coś pięknego! cudna stylizacja! <33

    OdpowiedzUsuń