czwartek, 26 lipca 2012

DIARY / Co mnie drażni, co mnie irytuje / c.d.error

Niestety mój aparat postanowił też zrobić sobie wakacje i dać wolne migawce. Error wciąż spędza mi sen z powiek. Żadnego pstryk, żadnego nawet malusieńkiego pstryk, nic. Co chwila coś wartego uwagi, nowe pomysły na stylizacje, ulotne chwile warte uchwycenia i... to okrutne uczucie, gdy przypominam sobie, że aparat leży w kącie (i nawet nie kwiczy, po prostu nic, ignoruje mnie, ma to gdzieś, wrzucił sobie na luz...). Sama nie wiem co tu począć, chyba wpierw spróbuję z opcją naprawy, chociaż słyszałam, że różnie z tym bywa, a i opłacalne jest rzadko... ale chyba warto spróbować, bo nowe body też kosztuje swoje. W każdym razie "chory Niko" jedzie jutro do kliniki dla aparacików. Największą z usterek wyjazdu była jednak pewnością pogoda - otóż lipiec zamienił się miejscami z listopadem i oto przez znakomitą część wypadu mamy mrożący krew w żyłach poranny chłód, wilgoć, szarugę, chmury, deszcz... A może to tak tylko tutaj, na Mazurach? Otóż nawet niewiele wiem o warunkach pogodowych gdzie indziej i w ogóle o reszcie świata, gdyż póki co w babci domku na kurzej nóżce brak ostatnio wynalazków cywilizacji, a właściwie to nie - są, ale jakoś postanowiły zbuntować się w środku lasu. Nowy TV toczy codzień pojedynki z jakimiś specjalistami od kabli, kanałów i anten i jak na razie codzień jest 1:0 dla telewizora. Cóż pozostawało, koc, kawa, książka, zabijanie komarów, gotowanie, Internet i co z tym związane - doły powstałe w wyniku poszukiwania pracy. Ha, nawet w poszukiwaniu kolejnych studiów. Ale o tym na razie ciii, bo to nigdy nic nie wiadomo. Rewolucyjną nowiną jest również moja rosnąca ósemka, trzecia w kolejce do usunięcia. Ledwo, przed majówką, jej siostra opuściła przytulny zakątek w górnej szczęce ("opuściła" brzmi grzecznie i jest sporym eufemizmem, tak naprawdę trzeba było wyprowadzić ją stamtąd siłą i gwałtem, była krew, łzy (wszystko moje) i zgrzytanie zębów), już kolejna mądralińska rozdziera mi dziąsło i chyba awanturniczo usiłuje mnie sprowokować. Czeka ją to samo co jej poprzedniczki, ale niech jeszcze się pobuntuje - moje wspomnienia z ostatniego zabiegu są jeszcze zbyt świeże... Zęby mądrości, a chyba jakiś głupi je wymyślił.

Jeśli chodzi o wspomnianą książkę to od paru dni żyję lotem nad kukułczym gniazdem i obsesyjnie ślęczę nad studnią google szukając info o lobotomii. Makabryczny zabieg, który występuje nie tylko w książce Kena Keseya i filmie Milosa Formana, ale także w obejrzanym przeze mnie niedawno (w stanie gorączki zgodziłam się z czystej ciekawości, choć mnie takie filmy odrzucają już samą okładką płyty) Sucker Punch. Historia zabiegu jest chyba tak samo makabryczna jak sam zabieg, ale nie o tym tutaj i teraz. W każdym razie przeczytałam wreszcie dzieło Keseya i jestem wciąż pod wpływem uroku i w stanie melancholii post-lekturowej. W porównaniu film jest świetny, ale jakże niesłychanie zubożony o wątki i treści! 

Co do filmów już w sobotę w Kazimierzu festiwal filmowy Dwa Brzegi, oczywiście będę, choć tym razem nie będę współpracować z festiwalową gazetą. W zeszłym roku owszem było miło i pożytecznie (zawsze warto przeżyć takie doświadczenie dziennikarskie), ale niestety po odwalonej wolontariackiej robocie potraktowano mnie lekceważąco - już rok czekam na zaświadczenie o odbyciu tegoż wolontariatu. Jako jedyna spośród uczestników go nie otrzymałam, gdyż pani Alicji, opiekunce naszej gazetki, - nie wiem na jakiej podstawie - wydawało się iż nie zjawię się na imprezie końcowej i rozdaniu zaświadczeń i podziękowań. Co prawda wszystko odbyło sie w bardzo miłej atmosferze, urosłam zarówno od krytyki jak i pochwał, buziaczek od pani Grażynki Torbickiej też był miły, ale jednak taki incydent powoduje w człowieku pewną urazę i zniechęcenie, a szkoda. Nie mniej jednak, wracając do meritum, czekam z niecierpliwością na coroczne filmowe wydarzenie i mam nadzieję, że nie zostanie wycofane z Kazika, jak to zostało już puszczone w obieg z plotką (oby wyssaną z palca).

I na koniec, jeszcze o tym co mnie denerwuje (żeby już było należycie sporo tegoż narzekania i bym mogła dosadnie zadać amen niniejszej litanii utyskiwań) i na co już po prostu brak mi określeń. Lubię spędzać czas w Warszawie, spędziłam tam parę lat studiując, obecnie szukam tam pracy, ale kompletnie nie rozumiem mentalności tamtejszych mieszkańców i co mają dokładnie na myśli, ani jaki cel chcą osiągnąć podkreślaniem swojej przynajleżności do "rodowitych warszawiaków" bądź też uzasadniając wiele, zupełnie logicznie z tym nie powiązanych, spraw swoim zamieszkaniem w stolicy. Hekhm, żeby wyjaśnić dokładnie o co mi chodzi, przytoczę szybko scenkę z życia. 
1. Obecni sąsiedzi mojej babci, mieszkają vis-a-vis. Domek mojej babci - odpicowane cacuszko, chatka niemal z piernika, lukrowana, kwiatuszki, ptaszki, kraina królewny Śnieżki (krasnali ogrodowych na szczęście brak). Domek "warszafki" - zagracona naokoło stodoła, na podwórzu zardzewiała przyczepa, stary kajak porastający mchem, kupa żelastwa i złomu i zamiast krasnali ogrodowych dwa grube ogry wytapiające tłuszcz na słońcu (tj. właściciele). Nie można spokojnie podjechać pod dom babci samochodem (wszyscy, którzy mają tu swój dom, rzadziej stały, częściej letni i tymczasowy, dojeżdżają tu samochodem co jest dosyć logiczne w obecnych czasach i na tym poziomie rozwoju cywilizacyjnego, lecz nie oczywiste dla wszystkich), gdyż ww. gruby ogr zaczyna swoją perorę: "Proszę mi tu nie przejeżdżać przed nosem swoim samochodem! Mam dość tego na codzień w Warszawie! Jestem z Warszawy i sobie nie życzę! A Pani samochód śmierdzi! Niech go Pani parkuje gdzie indziej! To śmierdzi, śmierdzi, ŚMIERDZI!" (podczas gdy samochód tego śmierdziela stoi zaparkowany dokładnie  za nim, również na jego podwórku, tak jak i u babci na podwórku jest miejsce na jej samochód).
2. Sytuacja w piekarni w małym miasteczku - Kazimierz, jest duża kolejka. Mniej więcej ze środka kolejki odzywa się wyniosła pani w futrze i tak oto zapytuje: "Przepraszam, a czy... o te tam, czy te pączki są świeże? Bo wie Pani, ja to jestem z Warszawy!". I tak oto ja zapytuję siebie: czy przez to, że ja nie jestem z Warszawy, mam odmówić sobie prawa do świeżych pączków, ustąpić miejsca tej pani i wybrać pączki czerstwe, dwudniowe?
3. U lekarza. Nie kawał, autentyczna historia.
Baba chcąc prawdopodobnie nie stać w kolejce, wymusić pierwszeńswo bądź niewiemco: - Ja jestem z Warszawy. Lekarz: - A poza tym jakieś inne dolegliwości?
Pozostawię to bez komentarza.

I na koniec - pogoda wróciła, ta ducha też.

MIX photo: 



















Ten post nie jest sponsorowany przez Desperados. ;)

sobota, 14 lipca 2012

trains & ERROR

Mazurska sielanka wciąż trwa. Z małymi przerwami. Wczoraj złożyła mnie jednodniowa choroba. Prawdopodobnie... reumatyzm - czy to nie CHORE?? Żeby w tym wieku, takie dolegliwości... sypię się! Ale prawda jest taka, że najwyraźniej klimat, w którym dane mi było powitać świat i gdzie mam zapuszczone korzonki, nie służy mojemu zdrowiu. Zwłaszcza, że to nie pierwszy raz miałam ten straszny, nie znający jednego adekwatnego synonimu do 'wiercąco-kręcąco-rwąco-gnący' (określenie autorskie) ból w okolicach stawów ( i jezior... ahahahah, dobre nie?). A tfu! Na szczęście ów nieokreślony przysparzacz cierpienia przeminął z wiatrem i wziął ze sobą pannę gorączkę. Dzisiaj dla odmiany mam "trupią" temperaturę, a raczej nie-do-temperaturę. Coś tam około 35 stopni. Cóż, narzekałam na upały, to teraz mam dla ochłody. 

Niby koniec wolnej chaty, bo własnie wróciła z wczasów w Bułgarii moja babciobabka (która wprost nie cierpi jak ją nazywam(y) "babką" - zupełnie nie wiedzieć czemu, gdyż sama osobiście personalnie wolałabym, gdyby do mnie wnuczki zwracały się w ten właśnie sposób, wkońcu "babka" to taka, równa babka, fajna babka, gorąca babka (z pieca)... a "babcia", hmm, ma w sobie ten pierwiastek wieku i przeżytych lat i jakoś tak niemrawo i nieżwawo brzmi, ale skoro nie harda babka, tylko niepozorna babcia, to niech będzie ta babcia - dla picu, bo moja babka, tfu!, znaczy babcia, to taka właśnie zwariowana babka, no ale jak kto woli!). No więc, wracając do tematu, który gdzieś tam został tknięty palcem, a zepchnięty łokciem przez moje nawiasowe dygresje (które wprost uwielbiam snuć, bo to taka gimnastyka myślenia i rozumienia na wielu równoległych i nie poziomach, hihihi), chata niby miała przestać być wolna i wyzwolona, ale jednak babCIA pojechała do swojego domku w lesie z miniwyrzutami sumienia i zostawiła nas samych. Zresztą i tak jutro ruszamy do stolicy, szykuje się grill, więc i spotkanko z kochanymi mordziuniami też się zorganizuje. A potem jeszcze wracam tutaj z mamą, wkońcu może troszkę się poopalamy wspólnie i będzie czas poczytać książkę na plaży, ha! 

Po wczorajszym gniciu w domu i gotowaniu się we własnym ciele wstrząsanym dreszczami jak gotowana żywcem krewetka, wreszcie mogłam wyjść z domku. Ruszyliśmy w stronę dworca szukając ciekawej miejscówki na zdjęcia. I co zawsze mnie zadziwia, gdy wychodzę z domu z zamiarem zrobienia zdjęć, nigdy nie mam dokładnie przewidziane jaka będzie sceneria i gdzie wkońcu padnie pierwsza fotka. Tak też było i dzisiaj, trochę w planach miałam odległy most, ale skończyło się na rozwalającym się budynku ekspertyzy kolejowej z czerwonej cegły. Mili panowie z ochrony pozwolili nam ruszyć na opuszczone tory z wagonami-cysternami. Wszystko byłoby idealnie, gdyby tylko mój aparat nie postanowił nagle zdechnąć... a mianowicie zasłabł i w jego wątłym body zaistniał error (press again shutter release button...).  Mam nadzieję, że sytuację ponownie uratuje spirytus! Nie, nie będziemy topić smutków w alkoholu, postaram się po prostu przeczyścić trochę styki i mieć nadzieję, że metoda ta zakończy się sukcesem, tak jak i ostatnim razem.

Nie mniej jednak, spośród zaistniałych zdjęć wybrałam aż nadto i oto one! 

























see you ;)

Skirt - Stradivarius; top - H&M ; jacket - no name (second hand) ; bag - zara ; shoes - no name ; hat - vans ; jewellery - h&m ; pants - allegro

photo : my lovely zz